Bedugul i Świątynia Ulun Danu Bratan

Kolejny dzień w Bedugul. 
Nasz hotel jest koszmarny. Po łazience zasuwają karaluchy w rozmiarze XXL, łóżko delikatni mówiąc jest niewygodne.
Po 4:00 na ranem obudził nas głos muezzina nawołującego z meczetu. Nie dało się spać. Kiedy już przestał i zaczynałyśmy przysypiać uruchomił się kogut.
W rezultacie spałyśmy chyba do 11:00 nadrabiając przerwy nadranne :-) Przepadło nam śniadanie, które niby miałyśmy w cenie ale patrząc na czystość w hotelu nie spieszyło się nam  do zjedzenia tego co przygotują.
W desperacji na śniadanie (po 12:00) ruszyłyśmy do knajpy gdzie podawali frytki.


Zanim tu przyjechałam naczytałam się jak wspaniałe żarcie tu mają. Obserwowana przeze mnie para prowadząca vloga, podróżująca po Azji, głównie jadła zachwycając się smakami. 
Niestety ale albo my trafiamy na takie dno albo żarcie tu jest obrzydliwe. Stawiam na to drugie.

Ostatecznie okazało się, że nawet frytki z mrożonych gotowych ziemniaków da się schrzanić. Były podłe.

Po tak pożywnym śniadaniu ruszyłyśmy do świątyni Ulun Danu Bratan (wejście 40.000 rupii). Zobaczyć ją można na banknocie 50.000 rupii. Jest to świątynia hinduistyczna, najczęściej fotografowana na Bali. Powstała w XVII wieku na brzegu jeziora Bratan, otoczona jest pięknym i doskonale zadbanym ogrodem. I tyle zadbanego terenu w całym mieście. Reszt to koszmar. 


Poza świątynią miasto nie ma nic do zaoferowania. Niestety.
Jedyne co mi się tu podoba to kwiaty. Przy świątyni były przepiękne, a na mieście można zobaczyć sklepy z sadzonkami.










Bardzo zafascynowane jesteśmy gustem lokalnej ludności. Pomniki i różne postaci ubarwiające przestrzeń mają dość oryginalny wymiar.
Nie mogłam się oprzeć.


W planie miałyśmy jeszcze spacer do parku botanicznego ale dostałam informację, że po fejsie krąży reklama mojej blogowej strony (beznadziejna zresztą), której nie tworzyłam. Walczyłam z nią cały wieczór. Próbowałam zablokować ale działała nadal...  eh. Póki co problem zażegnany ale sprawdzam i kontroluje Facebooka.
Na obiadokolacje poszłyśmy do JFC (skuszone obietnicą europejskiego żarcia :-)), lokalnego odpowiednika KFC. Zamówione burgery z kurczakiem miały kotleta szerokości 1 mm! Do tego mimo śladowej ilości mięsa leżał nam na żołądku do rana. Tym Miłym akcentem i radością, że kolejnego dnia zmieniamy lokalizację, zakończyłyśmy dzień.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

deforestacja na Borneo

Wielkanoc na Teneryfie II

Longhouse - długie domy i "Łowcy Głow"